środa, 13 marca 2013

47.dzień leczenia

Porażka na całej linii. Awantura. Powód? Miniek nie chciał iść do szkoły. I nie poszedł, ale po kolei. Rano jak zwykle nakarmiłam Kajka kaszką z mlekiem, przygotowałam Isi kubeczek mleka i zrobiłam dwa omlety. Standard. Najpierw Isia zaczęła marudzić, że jej omlet nie smakuje (nic w recepturze nie zmieniałam!), ale odpuściłam: nie chce, niech nie je, ona akurat zawsze jak ma chęć przyjdzie i poprosi. Jest zdecydowanie prostsza w wyżywieniu ;) Później zaczęła się jazda z Mińkiem. Stwierdził, że on też nie będzie jadł omleta. Tu już odpuścić za bardzo nie mogłam, bo po pierwsze: musi wziąć Nystatynę (podaje się ją po posiłku), po drugie: pierwszy posiłek w szkole zjadłby dopiero około godz. 10-11. Jak go znam, zanim dotrwałby do tej godziny, zrobiłby awanturę, bo byłby głodny. Wyznaczyłam mu zatem kawałek omleta, który zjeść musi, bo inaczej nie dostanie "leku cytrynowego" (tak nazywa Nystatynę;). Zjadł. Później zaczął się kosmos z wybieraniem się do szkoły: ubrałam Kajka, przygotowałam Isię, naszykowałam ubrania Mińkowi, ale kątem oka widziałam, że nie zamierza się ubrać. Zastosowałam strategię: "Ok, nie chcesz iść do szkoły? W porządku. Ale ja i tak tam pojadę i poinformuję o tym panią,  dlatego proszę powiedz mi co mam jej przekazać, dlaczego dziś nie przyszedłeś?" Z reguły takie podejście działało, tzn. szybko zmieniał front i twierdził że on już chce iść do szkoły. Dziś nic. Olał temat, wziął śmieciarkę i poszedł do swojego pokoju. Nie zrażona zaczęłam ubierać resztę dzieci w kurtki, założyłam buty...i wtedy się zaczęło. Wrzask, bo on chce iść do szkoły. Ok, wróciłam pokazałam mu  gdzie leżą przygotowane ubrania i czekam. A co robi Miniek? Patrzy na mnie z uśmiechem pod nosem i ani myśli wstać z łóżka. Wyszłam. Za chwilę znów wrzask, bo on chce się ubierać.  Wróciłam, choć czasu było już coraz mniej. A ten znów powtórka z rozrywki. Udaje, że zdejmuje spodnie od piżamy, przy czym stoi i śmiejąc mi się w twarz czeka na moją reakcję. Tak jeszcze kilka razy. W końcu nie wytrzymałam. Poszłam do sypialni, siadłam na łóżku i zaczęłam wyć. Z bezsilności, z poczucia porażki,  bezsensu tego co robię, jałowości mojej pracy i starań. Zadzwoniłam do J. poprosiłam, żeby powiedział, że Miniek dziś do szkoły nie przyjdzie. Siedzi w domu. Wszyscy siedzimy. Miałam zrobić zakupy. Miałam plany. Miałam.

Ręce mi opadły. Podczas gdy pisałam tego posta, moje kreatywne dzieci rysowały długopisami po wykładzinie w kuchni. Iśka podpisała się w kilku miejscach, Miniek znalazł gdzieś rozlany długopis, rozkręcił go i tym upierniczonym w atramencie wkładem "pisał" po wykładzinie. Mieszkanie jest wynajęte, więc tego typu (nieścieralne) zniszczenia są/będą dla nas sporym problemem  Jest dopiero 10.00 rano. Boję się, co jeszcze mnie dziś czeka.


Dziś na obiad zrobiłam Piersi z kurczaka w sosie pieczarkowym, a przepis znalazłam na stronie http://www.mniammniam.com, a oto i on:


Może nie jest to nic nadzwyczajnego, co jakoś szczególnie zachwyciłoby mnie smakiem, ale przy drobnej modyfikacji nadaje się do zastosowania w diecie bezglutenowej, bezmlecznej i bezcukrowej, a to już spory sukces :) 

Poniżej lista tego, co w przepisie zmodyfikowałam.

1. Zamiast oliwy i masła - olej kokosowy
2. Pierś z kurczaka tylko posoliłam i popieprzyłam, darowałam sobie posypywanie go przyprawą do kurczaka, bo gotowe mieszanki przypraw w większości zawierają gluten. Z reguły używam tylko jednej przyprawy do kurczaka gdzie na 100% glutenu nie ma, ale okazało się, że akurat mi się skończyła.
3. Pieczarki i cebulę podsmażyłam, ale później wszystko zmiksowałam blenderem na gładką masę (Iśka nie lubi cebuli i grzybów więc muszę je ukrywać - jak nie widzi, to zje bez problemu ;)
4. Zamiast śmietany - gęste mleko kokosowe. Następnym razem spróbuję użyć kremowej kostki kokosowej, bo z tym mlekiem sos ma dość słodki smak. Oczywiście dzieciom to nie przeszkadza, ale poeksperymentuję.
5. Ostatecznie na talerzu wylądował: kurczak + sos pieczarkowy + kasza gryczana + mieszanka warzyw (papryka, pomidor, ogórek).

Kiedy postawiłam danie na stole, dzieciak obejrzały je dokładnie, pogrzebały trochę w kaszy, wyjadły pomidory i... odeszły. Jako, że po porannych "zamieszkach", nie miałam siły dziś o cokolwiek walczyć, nie nakłaniałam żadnego z nich do jedzenia. Ot, po prostu obiad stał sobie ponad godzinę na stole. Po godzinie dzieci wróciły, usiadły i zjadły. Wszystko. ;)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz