sobota, 24 sierpnia 2013

206. dzień leczenia

Kiepsko ze mną. Siedzę i wyję, w nocy nie śpię, męczę się sobą i zamęczam swoimi nastrojami innych. Nieuchronnie zbliża się czas naszego powrotu do Anglii. Po niezobowiązujących nikogo i do niczego relaksujących wakacjach na łonie polskiej wsi, przychodzi czas powrotu do Londynu i walki o wszystko ze wszystkimi. Podświadomie chyba zaczynam panikować przed powrotem, bo wiem że znów wpadnę w tryby terapii, stania przy garnkach i eksperymentowania z nowymi potrawami. Znów pół dnia zajmie mi selekcjonowanie zakupów; bez glutenu..., bez kazeiny..., bez soi..., bez cukru..., organiczne..., niskowęglowodanowe.., nieprzetworzone...reasumując: przytłoczy mnie dieta "BEZ". Wciągnie też bez reszty, (wbrew woli własnej) walka o właściwe podejście szkoły do Mińka i realizację zaleceń, umęczą codzienne podchody mobilizujące Mińka do terapii domowych: ćwiczenia kaligrafii, ćwiczeń z percepcji wzrokowej, odrabiania lekcji..., a oprócz Mińka jest przecież dwójka nie mniej potrzebujących uwagi, uczucia i zaangażowania dzieci.  Zdając sobie sprawę z tego, jak ciężko jest mi podzielić równomiernie czas dla wszystkich i zaspokoić ich potrzeby - zwyczajnie bardzo się tego boję się powrotu i wpadnięcia w wir zajęć. I żeby nie było, że w Anglii strasznie cierpię, że jest mi tam bardzo źle. Nie, zupełnie nie o to chodzi: lubię Anglię, mam ogromny sentyment do Londynu, ubóstwiam tamtejszych uśmiechniętych mieszkańców,  wszechobecną wielokulturowość i różnorodność na ulicach. Ba! Lubię nawet specyficzną pogodę angielskią, a czas jakiś temu polubiłam nawet ich jedzenie ;)  Cieszę się za każdym razem, kiedy lądujemy w UK, a  na Heatrow czuję się niemal jak w domu. Anglia dała mi dużo i chociaż nie zawsze jest nam tam różowo, w UK żyje się  prościej,  bez presji.  W Anglii też urodziło się dwoje z trójki moich dzieci i mimo, że są jeszcze małe już  jasno dają nam do zrozumienia, że dopiero tam (w Londynie) czują się "u siebie", a jak mówi powiedzenie: tam dom twój, gdzie serce twoje, a serce moje, to moje dzieci, moja rodzina... Nie boję się życia na emigracji, boję się raczej ciągłej niewiadomej, która jest jej nieodłącznym elementem. Boję się samotności, zaszycia miedzy kuchnią, sklepami ze zdrową żywnością, terapeutami, terapią domową i niezaspokojonymi potrzebami pozostałych domowników, boję się rezygnacji z siebie.. 
Boję się, że tak już będzie zawsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz