Dziś Miniek miał w szkole ocenę niezaleznego logopedy, a właściwie była to logopedka :) Kobieta dość fajna, konkretna, jednak bez problemów się nie obeszło, ale od początku.
Od kilku dni mieliśmy pewnien problem ze szkołą, która nie zgadzała się na obecność rodzica podczas oceny. Oczywiście my też nie zgadzilismy się z ich decyzją i mocno obstawaliśmy przy tym, że jedno z nas będzie obecne podczas pracy Mińka z logopedką. Nasza obecność miała zapewnić Mińkowi wsparcie, co ustaliliśmy wcześniej z panią przeprowadzającą ocenę i ona jak najbardziej na to przystała. Ostatecznie stanęło na tym, że mąż próbował wczoraj pół dnia skontaktowac się ze szkołą i gościem od "włączania", żeby obwiecić mu jaka jest nasza decyzja. Ostateczna decyzja. Nie dodzwonił się. Dziś rano, podczas mycia zebów, mąż dostaje telefon od tego gościa "włączającego", że ok, skoro się zdecydowaliśmy i upieramy przy uczestnictwie to trudno, ale on też będzie obecny - nie wnosiliśmy zastrzeżeń. Kilka minut przed wyjściem z domu, dostajemy kolejny telefon; tym razem dzwoni "współdyrektor" (tak, tak! taką mają tu funkcję ;) i obwieszcza nam, że absolutnie nie możemy być na ocenie, bo jakieś regulaminy tego zabraniają. No to się małżonek wkurzył i poprosił o przedstawienie mu na piśmie owych regulaminów, to wtedy się ustosunkuje. Wówczas pani "współdyrektor" zmieniła front i mówi, że takie są wytyczne zarządu edukacyjnego i jak chcemy, to ona zaraz z kimś z "edukacyjnego" nas połączy i ten ktoś nam wszystko wytłumaczy. No to się małżonek wkurzył jeszcze bardziej i powiedział, że wytyczne "edukacyjnych" go nie interesują, bo z "edukacyjnymi" to my mamy właśnie sprawę w sądzie i za ich rady i regulaminy serdecznie dziękujemy, szczególnie, że nie są one absolutnie ani w naszym interesie, ani tym bardziej w interesie naszego dziecka. Tu nastąpił koniec rozmowy i zapakowanie się całej naszej piątki do windy. Podjechalismy do szkoły, wchodzimy za bramę i kto nas wita? "Współdyrektorka" we własnej osobie :) Co robi "współdyrektorka" ? Zaczepia małżonka i tłumaczy się kobicina, że oczywiście możemy brac udział, że to..., że tamto..., że jej pracownik źle zrozumiał...słowem: mota się. Podziękowaliśmy za obwieszczenie i poszlismy odprowadzac dzieci do klas. Następnie małżonek zadzwonił do logopedki, która już wyszła z metra i podążała w kierunku szkoły. Zamienilismy z nią kilka słów przed szkołą, wytłumaczyliśmy swoje stanowisko i opowiedzieliśmy o porannych przeprawach. Następnie kobieta udała się z małżonkem mym do szkoły, który to małż "wprowadził" ją na teren i zaprowadził do Miniastego.
Pierwsza część oceny miała miejsce w klasie Mińka. Pani siedziała tam około 45 minut i obserwowała jak Miniasty funkcjonuje wśród rówieśników. Nikt z nas nie był potrzebny podczas tej części, więc my w tym czasie poszliśmy sobie z mężem i Kajkiem do pobliskiej kawiarni na kawę.
Od kilku dni mieliśmy pewnien problem ze szkołą, która nie zgadzała się na obecność rodzica podczas oceny. Oczywiście my też nie zgadzilismy się z ich decyzją i mocno obstawaliśmy przy tym, że jedno z nas będzie obecne podczas pracy Mińka z logopedką. Nasza obecność miała zapewnić Mińkowi wsparcie, co ustaliliśmy wcześniej z panią przeprowadzającą ocenę i ona jak najbardziej na to przystała. Ostatecznie stanęło na tym, że mąż próbował wczoraj pół dnia skontaktowac się ze szkołą i gościem od "włączania", żeby obwiecić mu jaka jest nasza decyzja. Ostateczna decyzja. Nie dodzwonił się. Dziś rano, podczas mycia zebów, mąż dostaje telefon od tego gościa "włączającego", że ok, skoro się zdecydowaliśmy i upieramy przy uczestnictwie to trudno, ale on też będzie obecny - nie wnosiliśmy zastrzeżeń. Kilka minut przed wyjściem z domu, dostajemy kolejny telefon; tym razem dzwoni "współdyrektor" (tak, tak! taką mają tu funkcję ;) i obwieszcza nam, że absolutnie nie możemy być na ocenie, bo jakieś regulaminy tego zabraniają. No to się małżonek wkurzył i poprosił o przedstawienie mu na piśmie owych regulaminów, to wtedy się ustosunkuje. Wówczas pani "współdyrektor" zmieniła front i mówi, że takie są wytyczne zarządu edukacyjnego i jak chcemy, to ona zaraz z kimś z "edukacyjnego" nas połączy i ten ktoś nam wszystko wytłumaczy. No to się małżonek wkurzył jeszcze bardziej i powiedział, że wytyczne "edukacyjnych" go nie interesują, bo z "edukacyjnymi" to my mamy właśnie sprawę w sądzie i za ich rady i regulaminy serdecznie dziękujemy, szczególnie, że nie są one absolutnie ani w naszym interesie, ani tym bardziej w interesie naszego dziecka. Tu nastąpił koniec rozmowy i zapakowanie się całej naszej piątki do windy. Podjechalismy do szkoły, wchodzimy za bramę i kto nas wita? "Współdyrektorka" we własnej osobie :) Co robi "współdyrektorka" ? Zaczepia małżonka i tłumaczy się kobicina, że oczywiście możemy brac udział, że to..., że tamto..., że jej pracownik źle zrozumiał...słowem: mota się. Podziękowaliśmy za obwieszczenie i poszlismy odprowadzac dzieci do klas. Następnie małżonek zadzwonił do logopedki, która już wyszła z metra i podążała w kierunku szkoły. Zamienilismy z nią kilka słów przed szkołą, wytłumaczyliśmy swoje stanowisko i opowiedzieliśmy o porannych przeprawach. Następnie kobieta udała się z małżonkem mym do szkoły, który to małż "wprowadził" ją na teren i zaprowadził do Miniastego.
Pierwsza część oceny miała miejsce w klasie Mińka. Pani siedziała tam około 45 minut i obserwowała jak Miniasty funkcjonuje wśród rówieśników. Nikt z nas nie był potrzebny podczas tej części, więc my w tym czasie poszliśmy sobie z mężem i Kajkiem do pobliskiej kawiarni na kawę.
Kiedy zbliżał się czas drugiej części oceny, tzn. tej, w której pani miała przeprowadzić z Mińkiem jakąś rozmowę, zlecić mu zadania itd. mąż prosto z kawiarni pobiegł do szkoły, żeby wziąć w tej obserwacji udział, a ja z Kajciną poszliśmy sobie na zakupy. Diagnoza trochę trwała, więc w międzyczase zdążyłam już odebrać Isię z przedszkola i zapakowałam dzieci do samochodu stojącego od rana na przyszkolnym parkingu. Po jakimś czasie podbiegł do mnie małżonek. Po minie widziałam, że coś poszło nie tak. J. wsiadł do samochodu i zaczął opowiadać jak wyglądała ocena umiejętności językowych Mińka, a było to tak:
Miniek wraz ze "swoją" panią kroczył korytarzem w kierunku pokoju, w którym miała być przeprowadzona ocena, a przed którym czekał już na niego tata, logopedka i pan "włączający". Niestety,w pokoju obok ktoś grał na gitarze. Wystarczyło, żeby Miniek - nadwrażliwy słuchowo, szczególnie wrażliwy na niktóre dźwięki, w tym dźwięki gitary- wystraszył się tej tej gry i zaczął krzyczeć, że się boi. Pani nauczycielka próbowała go wciągnąć do pokoju, ale tata przytomnie zaapelował o zmianę pomieszczenia. Wybrano inną klasę, ale dźwięki zrobiły już swoje i wytrąciły Mińka z równowagi. Zaczął płakać, że nie chce tu być, że chce do domu, zamknłą się w sobie - słowem: nieciekwie. Mąż próbował go uspokoić, ale zajęło mu to przynajmniej dobre 15 min., wreszcie pan "włączający" wpadł na pomysł, żeby przynieść klocki. Na szczęście przy ich pomocy Miniek "złapał" relację z panią i powoli zaczynał pracować. Ostatecznie skończyło się na tym, że współpracował, ale na jego zasadach, tzn. bawił się samochodem od czasu do czasu spogladając na podsuwane przez panią obrazki i odpowiadał na jej pytania. Reasumując: początek nie najlepszy, ale koniec całkiem niezły. Po wszystkim pani logopedka porozmawiała jeszcze z nauczycielami i wyszła na chwilę do nas. To co powiedziała w pełni nas usatysfakcjonowało: problemy Mińka nie wynikają z ograniczonych możliwości rozwojowych, ale z autyzmu. Jeżeli rozwija się, robi postępy, przyswoił język obcy w stopniu komunikatywnym, to mółby robić jeszcze większy postęp, jeśli będzie miał szkołę z odpowiednim zapleczem.
Aha, jeszcze jedna ważna wiadomość: nasz prawnik zwrócił się do szkoły o udostępnienie mu wszystkich dokumentów związanych z Mińkiem. Ciekawam bardzo co mu podeślą i jak bardzo je przesekcjonują. :)
Aha, jeszcze jedna ważna wiadomość: nasz prawnik zwrócił się do szkoły o udostępnienie mu wszystkich dokumentów związanych z Mińkiem. Ciekawam bardzo co mu podeślą i jak bardzo je przesekcjonują. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz